czwartek, 25 kwietnia 2013

TriBioLife w Krakowie

Jakimś cudem wróciliśmy i zdołaliśmy się ogarnąć, więc here it is, relacja z International Medical Students' Conference:

Do Krakowa dotarliśmy bez większych przygód, za to z tradycyjnymi nocnymi rozmowami o życiu i śmierci (w pociągu każdy jest filozofem) i porannym syndromem Maleńczuka ("nie mogę leżeć, a nie mogę wstać"). Udało nam się mimo to nie zajechać do Przemyśla, znaleźć nasz hostel (całkiem przyjemne miejsce swoją drogą) i, po doprowadzeniu się do stanu używalności, wyruszyć na wyprawę w poszukiwaniu CM UJ (spory, nowoczesny budynek w sąsiedztwie prosektorium, więc podobnie jak u nas można sobie popatrzeć na lepszą przyszłość). Na miejscu odebraliśmy tradycyjny zestaw startowy (torba, identyfikator, smycz, długopis, teczka, notes, książka abstraktów, Ag liczyła na kubek, ale kubka nie było) i posiedzieliśmy trochę na sesji farmakologii - prezentacje w lengłydżu, dyskusja, z powodu braku obcokrajowców w tej sesji, po polsku. Przyzwyczajeni po Szczecinie do dość brawurowych (to chyba najlepsze słowo) dyskusji nieco się rozczarowaliśmy - do niektórych uczestników komisja nie miała żadnych pytań, ale uznaliśmy, że to pierwszy dzień konferencji i wszystko jeszcze się rozkręci.

Wracając, przeszliśmy się po rynku (po raz pierwszy), po czym nadszedł czas na ostatnie próby, które wypadły pomyślnie - powiedziałbym, że patrzyliśmy w przyszłość z optymizmem, ale ponieważ zasadniczo wszyscy widzimy szklankę ani nie do końca pełną ani też nie do końca pustą, patrzyliśmy w przyszłość z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, a reszta nie zależy od nas.

Nasza sesja (Neurologii i neurochirurgii) nie była może aż tak eklektyczna jak sesja nauk przedklinicznych w Szczecinie, ale i tak wybór tematów był od neurotrofinowego Sasa do bioinformatycznego Lasa, z przewagą tematów anatomiczno-chirurgicznych. Spora reprezentacja Białorusinów ze State University of Grodno sprawiła, że zarówno prezentacje jak i dyskusja prowadzone były w języku Szekspira.

Tu chciałbym pochwalić koleżankę prezentującą naszą pracę - zrobiła naprawdę dobrą robotę, wszystko zagrało na 100%, co było tym trudniejsze, że otwieraliśmy sesję. Natomiast dyskusja... to my tu, po tym jak w Szczecinie zarzucili nam, że tłumaczymy mechanizm Alzheimera na chłopski rozum, wykuwamy się z wszelkich chorób neurodegeneracyjnych, a dostajemy jedno pytanie, i to od publiczności? I to z najprostszych, o liczbę prób. A na koniec sesji komisja mówi, że jako klinicyści nie wszystkie prace zrozumieli (w sumie podejrzewam, że bariera językowa też grała tu rolę - podobno na sesji Forensic Medicine, po upewnieniu się, że na sali nie ma obcokrajowców, prezentujący przeszli na polski), a my polegliśmy (choć nie z kretesem).

Zrobiwszy swoje na konferencji, postanowiliśmy przejść się w sobotę na reklamowaną obecnie w Krakowie The Human Body Exhibition, wbrew pozorom niezwiązaną z Guntherem von Hagensem (studentom medycyny którzy odpowiadają na pytania odwiedzających nie wolno wspominać jego nazwiska - Voldemort jakiś?) Przy okazji dowiedzieliśmy się w końcu, neurolodzy prawdziwi, gdzie właściwie kończy się rdzeń kręgowy (nie tam, gdzie myślicie), jak wygląda płód czy ile naczyń krwionośnych jest w płucach:

Wstęp na wystawę kosztuje 50 zł, ale zobaczyć warto. Potem poszliśmy jeszcze do Muzeum Lotnictwa, gdzie niektórzy odkryli w sobie fetysz silników lotniczych (ze szczególnym uwzględnieniem rzędowych jednostek Maybacha), niektórzy zapragnęli mieć własnego MiG-a 29/Sopwitha Camela, a wszystkich przewiało, co jest zapewne jedną z przyczyn naszego obecnego stanu. Niedzielę spędziliśmy z kolei w okolicach Wawelu, odwiedziwszy Piłsudskiego i jego sąsiadów z krypty, polując na smoka wawelskiego, podziwiając widoki i wysyłając kartki do krewnych i znajomych.
Po wielu wrażeniach liczyliśmy na w miarę spokojny powrót, jednak, oczywiście, bez przygód się nie obeszło. W okolicach Opoczna trafiliśmy na samobójcę, oczywiście pociąg zatrzymany, czekamy aż policja złoży wszystko do kupy, w perspektywie mając spóźnienie się na przesiadkę i survival na Centralnym w Warszawie do 5:27. Na szczęście zostaliśmy przesadzeni w inny pociąg do stolicy, wprawdzie spędziliśmy tę część podróży na korytarzu, ale zawsze w ruchu, wylądowaliśmy na dworcu Warszawa Zachodnia - przesiadka Warszawa - Szczecin została opóźniona (początkowo o 50 minut) by poczekać na nas i inne opóźnione pociągi. Rozbiliśmy początkowo obóz w poczekalni, wyszliśmy jednak na peron, strollowani komunikatem, że nasz pociąg wjeżdża na dworzec. W międzyczasie opóźnienie uległo zmianie do 70 a potem do 90 minut, kilkakrotnie z rzędu zapowiedziano też ekspres do Kołobrzegu (do komunikatów używają tam Ivony, która mówi "110 minut" z wielką radością w głosie - poza tym, człowiek puszczający komunikaty ma dziwne poczucie humoru, najpierw puścił informację, że pociąg do Kołobrzegu podjeżdża na peron, podał sektory dla poszczególnych wagonów, a potem jednym ciągiem puścił informację o jego opóźnieniu), naszego pociągu nie zapowiadając już ani razu. Niniejszym dworzec Warszawa Zachodnia otrzymuje imię Eduarda Chila.

Ostatecznie wyrwaliśmy się ze stolicy około 1 w nocy, pociągiem z policją, kibicami Pogoni i miłośnikiem jeździectwa (na niby wałachu, który miał jedno jądro niezstąpione i niewycięte, przez co był nieco narowisty; pan dżokej opowiadał też inne historie, których nie przytoczę, bo czytają nas dzieci). I, o dziwo, do Szczecina przybyliśmy z niecałą godziną opóźnienia.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Za obraźliwe, wulgarne i reklamowe komentarze dziękujemy :)