niedziela, 21 października 2012

Gen gwiazdą popkultury.

Historię poniższą opowiedział nam niedawno wykładowca na biochemii klinicznej jako przykład skłonności ludzi do wierzenia, że za wszystko odpowiadają geny. Poznajmy głównego bohatera opowieści, Robina Cooka:
(źródło - pl.wikipedia.org)

Robin Cook jest lekarzem, jednak bardziej znany jest jako pisarz, "król thrillera medycznego". Świat biotechnologów dzieli się na tych, którzy czytali jego książki i tych, którzy kłamią, twierdząc że nie czytali (ja jak dotąd przeczytałem tylko Niebezpieczną Grę, przy okazji brawa dla tłumacza - książka ta w oryginale nazywa się Cure).

W roku 2005 Robin Cook napisał książkę Marker (warning - spoilers ahead) Główna bohaterka, dr Laurie Montgomery odkrywa, że pacjenci, będący nosicielami zmutowanej kopii genu MEF2A są mordowani przez firmę ubezpieczeniową, aby uniknąć wypłaty odszkodowań w przypadku, gdyby dostali ataku serca.
(end of spoilers) 
Profesor, który opowiadał nam tę historię przypuszcza, że Cook (który przypomnę, jest lekarzem, a nie biotechnologiem/genetykiem - różnica o tyle istotna, że wielu pracowników laboratoriów uważa, że lekarz w labie to nieszczęście gorsze od inspekcji sanepidu, masowej ucieczki szczurów, wizyty studentów i odkrycia przez szefa, że przeglądamy kwejka w pracy razem wziętych) zbierając materiały do powieści, postąpił jak każdy szanujący się medyk, tzn. zajrzał na PubMed i znalazł tam artykuł Altshulera i Hirschhorna. Następnie postąpił nieco podobnie do Dana Browna, ewentualnie studentów piszących prezentację na zajęcia, tzn. przeczytał tytuł i (niezbyt dokładnie) abstract. Bowiem już z abstractu możemy wyczytać, że Only 1 CAD patient was found to carry a missense mutation not found in controls. W pełnej wersji artykułu możemy przeczytać m.in. że opisana mutacja była sprzężona z chorobą niedokrwienną serca tylko u jednej rodziny, w której występowały dodatkowo inne czynniki ryzyka. Statystyka okazała się z kolei bezlitosna dla badań na większej grupie pacjentów (The current estimate of the difference in the prevalence of nonsynonymous change between CAD and control patients (5 of 500 versus 0 of 500, respectively) does not achieve nominal significance (P > 0.2)*). No cóż... Czytelnicy raczej na PubMed nie zaglądają, z wyjątkiem tych najbardziej upier... dociekliwych. Zresztą, nie tyczy się to tylko thrillera medycznego, wystarczy wspomnieć kwiatki sadzone dość obficie w książkach wspomnianego już Dana Browna. Z drugiej strony, ciężko by było napisać książkę/nakręcić film, trzymając się ściśle prawdziwych wytycznych.

(źródło: xkcd.com)

Przy okazji, przypomina mi się opowieść jednego z panów z naszej sądówki, który mówił, że kupili kiedyś maszynę "taką jak w CSI"** służącą do poszukiwania ciał pod ziemią. Po jakimś czasie zadzwonili do sprzedawcy z pytaniem, dlaczego w serialu na monitorze widać szkielety, natomiast u nich widać jedynie niewyraźne zarysy. Sprzedawca cierpliwie wyjaśnił im różnicę między prawdą czasu a prawdą ekranu, po czym dodał, że nie oni pierwsi dzwonią do niego w tej sprawie...


A tak na koniec dodam jeszcze, że pisanie thrillerów medycznych/kryminałów może być ciekawą alternatywą, (względnie dodatkiem do pensji) gdyby wyrzucili nas z laboratorium*** ;)



* Dla mniej biegłych w statystyce podaję, że wartość p, czy jak to się u nas mówi "piwalju", powinna wynosić poniżej 0,05, aby można było uznać badanie za istotne.
** Tak, na medycynie sądowej oglądają CSI. Co więcej, podczas zajęć z chirurgii odkryliśmy w kanciapie prowadzących dr House'a na DVD. Przypuszczamy, że na anatomii oglądają Kości, a u ginekologów woleliśmy nie sprawdzać.
*** Autor tylko się odgraża, na napisanie książki jest zdecydowanie za leniwy, o czym może świadczyć fakt, że powyższą notkę pisał z przerwami przez półtora tygodnia. 

2 komentarze:

  1. piwalju aż się kusi żeby napisać to osobno :) Pi Wal Ju :P

    OdpowiedzUsuń
  2. I wtedy to brzmi bardziej po chińsku, a my to w sumie akcentujemy na ostatnią sylabę.
    Chociaż z drugiej strony, jakby to zaakcentować zgodnie z regułami łacińskimi, czyli na "wal", to brzmiałoby jak zaklęcie z Harry'ego Pottera.
    Widzisz, jestem po raptem dwóch zjazdach, a już mam filologiczne zboczenia zawodowe.

    OdpowiedzUsuń

Za obraźliwe, wulgarne i reklamowe komentarze dziękujemy :)